Matka Polka i lodowisko
fot. Pixabay.com

Matka Polka i przydomowe lodowisko

Obiecałam wam historię z lodowiskiem i słowa dotrzymuję. Co roku, jak tylko pogoda dopisuje, robimy na ogródku lodowisko. Zaczęliśmy w czasie pandemii, gdy wszystkie obiekty były zamknięte a dzieciaki w domu roznosiło. Śniegu u nas jak na lekarstwo, ale gdy tylko mróz chwyci – robimy ślizgawkę.

Tak też było i w tym roku. Jednak… Nie wierzcie w długoterminowe prognozy pogody! Nigdy, przenigdy! Nie sprawdzają się. Tego doświadczyliśmy na własnej skórze. Zaczęło się niewinnie od minus dwóch stopni w nocy. My cyk za telefony, sprawdzamy… Ma być coraz zimniej każdego dnia aż do początku lutego. Gdybyśmy byli w kreskówce, w naszych oczach zaświeciłyby się śnieżynki. Cudownie. Skręcamy lodowisko. Decyzja była natychmiastowa. Już nazajutrz mąż targał spod wiaty deski, które mamy na tę okazję specjalnie odłożone. Śruby kupił w drodze z pracy i wziął się do skręcania ramy. Folię też kupił! A jakże! Szło mu bardzo sprawnie. Lata praktyki w końcu! Dwie godziny i lodowisko a właściwie jego rama, było skręcone. Wyłożyliśmy je folią i zaczęło się napełnianie wodą. Jak pewnie pamiętacie – wody mamy pod dostatkiem a nawet dużo za dużo. Aż nam się do garażu wlewa. Wreszcie znaleźliśmy dla niej przeznaczenie! Zatem pompa w ruch i deszczówka ze studzienek lądowała w lodowisku. Długo to trwało, bo mróz chwycił i zaczęła nam woda w wężu zamarzać. Kolejną nieprzewidzianą okolicznością były, jakby to fachowiec nazwał, nierówności terenu. Z jednej strony lodowiska woda prawie wypływała poza ramę, a na drugim końcu ledwo przykrywała dno. Oj było przy tym gimnastyki, było. Wakacyjne hasło: „Ogród jest po to, żeby w nim wypoczywać z nie harować” dało o sobie znać. Kto by tam się przejmował, że trochę nierówno? Latem może nikt, ale jak widać zimą taka „nierówność terenu” może przyprawiać o nerwy i niepotrzebne spinki między małżonkami w naszym przypadku. Co myśmy nawymyślali, żeby ta woda nie spływała…. Oszczędzę Wam szczegółów. Skończyło się na tym, że lodowisko było ukończone po pięciu dniach. W tym czasie jeszcze nie pozwalaliśmy dzieciom się ślizgać, żeby przypadkiem nie zrobiły dziur w folii w miejscach, gdzie wody było mało.

 przydomowe lodowisko

Nadszedł wreszcie upragniony dzień wielkiego otwarcia! Był szampan, fajerwerki, okrzyki radości! No…prawie. Tylko bez szampana i fajerwerków. W ciągu tych pięciu dni oczekiwania udało mi się nawet kupić nowe łyżwy dla tych, którzy ze swoich już wyrośli. Zdjęliśmy ze strychu zapasowe lampki choinkowe i rozwiesiliśmy na żerdkach wokół lodowiska. Bezprzewodowy głośnik ustawiliśmy na parapecie kuchennym i włączyliśmy zimowe szlagiery w sam raz na jazdę w kółko. Oj, niektórzy zapomnieli, jak się jeździ i wywracali się na zakrętach. Inni chcieli nawet poduszki pod spodnie sobie wkładać, żeby tyłki ich nie bolały przy upadku. Byli też i tacy, którzy pod pretekstem przygotowania gorącej czekolady, ulotnili się w ciągu kilkunastu minut. (Tak, domyślacie się, że to były nastolatki. Przecież to obciach jeździć z rodzicami na lodowisku w ogródku. Jeszcze by ich ktoś nie daj Boże zobaczył i co? Krindż na maksa!) My z mężem zostaliśmy najdłużej. Wspominaliśmy ślizgawki szkolne, gdy woźny wiadrami wylewał wodę wprost na beton a rano dzieciaki miały radochę. Ja przypomniałam sobie lekcje wf-u z liceum. Nasza szkoła mieściła się nad samym jeziorem (nadal tam jest) i zimą lekcje wf-u odbywały się na lodowisku. Kto miał swoje łyżwy, przynosił j z domu, kto nie miał – mógł wypożyczyć szkolne. Wielu z nas zostawało jeszcze długo po lekcjach, żeby poćwiczyć „pistolety”. I teraz powiem, jak moja własna ciotka: „To były czasy”. Przyjaciółka mojej siostry miała dalmatyńczyka. Czasem biegł przed nami, któraś z nas trzymała smycz a on ciągnął nas na lodzie. Oprócz jazdy na łyżwach, była możliwość zapisania się do klubu bojerowego. Takie atrakcje mieliśmy w naszym małym miasteczku! Ale… Wracając do naszego skromnego, bądź co bądź, lodowiska.

Cieszyliśmy się nim AŻ trzy dni. Przyszła odwilż na poziomie dziesięciu stopni Celsjusza! Patrzyliśmy ze łzami w oczach, dosłownie, jak cała nasza ciężka praca spływa wraz z ostatnią kroplą wody z lodowiska na trawnik i ulicę. Ja płakałam, mąż łkał. We mnie tliła się jeszcze iskierka nadziei, że mrozy wrócą za kilka dni. Nie wróciły i już chyba nie wrócą. Mówię wam: Nie wierzcie w długoterminowe prognozy pogody! Dobrze, że wodę mieliśmy za darmo, bo płakalibyśmy drugi raz, gdybyśmy dostali rachunek na koniec miesiąca. Oby tylko w górach nie było odwilży, bo za tydzień ferie się zaczynają dla nas i mamy plan pojeździć trochę na nartach. Prognozy wcale nie będę sprawdzała. Co ma być, to i tak będzie.

Tym, którzy już na feriach – dobrej pogody, tym, którzy jak my jadą na oparach i oczyma wyobraźni są już na stoku – cierpliwości.

Autorka z wykształcenia jest kulturoznawcą i fizykiem medycznym. Pracuje z małżeństwami, które pragną mieć dzieci jako instruktor Creighton Model System - głównego narzędzia NaPROTechnology®. Jest mamą pięciorga dzieci i pasjonatką podróżowania.

fot. Pixabay.com

 870 Dzialaj z nami

Fixed Bottom Toolbar