Ferie zimowe 2024
Lubicie ferie? Ja zasadniczo tak. Pomijając pakowanie, sprzątanie i kłótnie przy okazji, to nawet bardzo. Ze skruchą przyznaję, że to ja robię „jazdy” mojej rodzinie przed wyjazdem. Memy z tekstem: „Jeszcze tylko kłótnia o byle co, i można ruszać na ferie” śmieszą tylko w komputerze. W rzeczywistości nikt się z tego nie śmieje. Wiem, bo sprawdziłam. Przypomina mi się piosenka Igora Kwiatkowskiego „Wakacje”. Gdy się w nią wsłuchamy, to właściwie jest o nas.
Trzy stoki z pięciu były czynne. Resztki śniegu musiały wystarczyć, by trochę pojeździć. Założyliśmy na siebie wszystkie kominiarki, kaski, rękawice, narciarskie spodnie i kurtki, narty na ramię i w drogę na stok. Na początek na ten najbliższy – o wdzięcznej nazwie „Baba”. Zanim doszliśmy do wyciągu, musieliśmy przedrzeć się przez hałdy brązowej brei. I po pięciu minutach, brudni jak świnie wytaplane w błotku, siedzieliśmy na krzesełkach i mknęliśmy pod górę. Kto kupuje dzieciom czarne spodnie i kombinezony wie, co robi. A ja sobie wymyśliłam jakieś turkusowe i limonkowe, żeby lepiej ich było widać na stoku. Ale to jeszcze nic. Najstarszej kupiłam białe!!! Już widzę siebie w akcji „Vanish” po powrocie do domu.
Jak na „sportową” rodzinę przystało – dzieci są lepsze od nas. Chociaż jeżdżę na nartach od piętnastu lat, to w głowie mam jakieś hamulce, które sprawiają, że jeżdżę ostrożnie. Szczególnie po operacji kręgosłupa jeżdżę na nartach jak własna babcia. No, może matka. Dzieciaki natomiast jeżdżą tak, że wolę nie patrzeć. Na krechę, nie skręcając ani razu. Mój jeden zjazd, to ich dwa. Na tę trudną misję jazdy z maluchami wysyłam zawsze męża. Szybszy jest i więcej siły ma, jakby trzeba zbierać czyjeś ciałko ze stoku. Ja ledwie żywa człapię na przerwę, a oni po szybkiej wizycie w toalecie najchętniej już wracaliby na śnieg. Nie nadążam. A mówili: „Jedź na ferie, wypoczniesz...”. Niby aktywny wypoczynek jest najlepszy, ale na takich wyjazdach z utęsknieniem czekam na wieczór – kiedy już wszyscy zmęczeni leżą w łóżkach i nie mają siły ręką i nogą ruszać.
W dodatku zawsze trafia kogoś wirus – jelitówka, covid czy inny. W tym roku dopadło męża. Starszaki po pięciogodzinnej jeździe poprzedniego dnia miały dosyć, więc poszłam na stok sama z maluchami. Teoretycznie wszystko mieliśmy ustalone: jeździmy razem, jak ktoś zjedzie szybciej – czeka na pozostałych. Syn rzecz jasna nie miał zamiaru słuchać i zjeżdżał tak szybko, że przy wyciągu czekał dobrych pięć minut, aż zjadę ja. Córka była bardziej empatyczna i posłuszna. Jednak po kilku powolnych zjazdach ze mną, gdy zatrzymałyśmy się na chwilę, by podziwiać widok na Tatry, zapytała: „Mamo? Dasz już sobie radę sama? Bo wiesz – ja lubię prędkość”. Poczułam się staro. Kiedy to wszystko się wydarzyło? Kiedy z narciarskiego przedszkola przeskoczyli do liceum? A ja chyba zatrzymałam się na „podstawówce”…
Powinniśmy zostać tu dwa tygodnie, bo dopiero po pierwszym zaczynamy wypoczywać. Ale cóż... Tyle urlopu nie mamy. Czas wracać do domu. Podobno u nas pada śnieg!