
Niektóre matki po tym początkowym euforycznym zachłyśnięciu się macierzyństwem, czują że potrzebują czegoś więcej, że chyba są gotowe wrócić do pracy. Korzystają więc z pomocy babć, niań, czasami żłobków. I to jest w porządku i jak najbardziej akceptowalne. Nie wydaje się, żeby były jakoś piętnowane społecznie bądź negatywnie oceniane. Ba, zapewnienie miejsc w żłobkach dla ich dzieci stało się w ostatnim czasie miarą skuteczności polityki prorodzinnej.
Ale jest też spora grupa mam, które chcą zostać z dziećmi w domu. Z badań wynika, że ponad pięćdziesiąt procent kobiet nie chce oddać dziecka do żłobka. Nawet gdyby ten żłobek był za darmo. Spora grupa nie chce też oddać dziecka w pierwszych latach jego życia na wychowanie niani ani nawet babci. Ale te kobiety zda się nie znajdują już na ogół pełnego społecznego zrozumienia. Najłagodniej mówi się o nich „kury domowe”, „matki Polki” lub stosuje się o wiele dosadniejsze określenia o o wiele bardziej pejoratywnym wydźwięku, żeby chociażby zacytować (w oryginalnej pisowni) jeden z komentarzy w mediach społecznościowych pod artykułem nt. programu 500+: „Tym wszystkim karynom, które siedzą całymi dniami na ławce by to trzeba było odebrać żeby łaskawie ruszyły do uczciwej pracy bo bezrobocie w Polsce ogromne a się robić nie chce bo można narobić dzieci i żyć z socjalu”.
No tak… matki, które kiedykolwiek były w domu z dziećmi, doskonale wiedzą, na czym takie „siedzenie” polega i że zdecydowanie do tego "siedzenia" nie nadają się te, kórym "się robić nie chce". W każdym razie polega na wszystkim innym, ale zdecydowanie siedzenia w tym jest najmniej…
Spójrzmy jednak na to z innej strony. Otóż, praca wykonywana w gospodarstwach domowych stanowi około 40 procent PKB. Innymi słowy tyle warta jest praca kobiet „siedzących” w domach (bo na ogół w domach "siedzą" kobiety). Tyle dokładają do naszego wspólnego garnka. Według GUS-u miesięcznie w Polsce praca wykonywana przez kobiety w domach ma wartość 25 mld złotych (coś ok. 2000 zł na osobę). A jeśli dodać do tego tezy noblisty z dziedziny ekonomii, Gary’ego Beckera, który twierdził, że z punktu widzenia rozwoju ekonomicznego praca wykonywana w gospodarstwie domowym jest ważniejsza niż to wszystko, co się dzieje na pozostałych stanowiskach pracy, ponieważ jeśli zabraknie kapitału ludzkiego nie da się go „odtworzyć” w krótkim czasie i rozwój zostanie zahamowany – wówczas z „siedzenia” w domach kur domowych może wyłonić się zupełnie inna rzeczywistość.
Jeśli zatem z punktu widzenia gospodarki kraju praca wykonywana w domu przez rodziców (najczęściej przez „niepracujące” matki) jest taką samą pracą, jak wykonywana w zakładach pracy (i jedyną, która przyczynia się do pozyskiwania kapitału ludzkiego niezbędnego w rozwoju gospodarczym), różni się tylko tym, że nie ma za nią wynagrodzenia (ani żadnych urlopów), skąd zatem taka swego rodzaju pogarda i patrzenie z góry na kobiety (często mądre, wykształcone, kreatywne), które decydują się zostać w domu z dziećmi? Gdzie się podziała nasza tolerancja, wolność wyboru i walka o prawa kobiet? O prawo do decydowania o sobie? Bo dlaczego napisanie tego artykułu miałoby mieć większą wartość niż ugotowanie w tym samym czasie obiadu dla trojga dzieci, dlaczego miałoby być bardziej akceptowalne społecznie niż pójście na spacer z trzylatkiem?
A może to po prostu dyskryminacja? Może potrzebny nam nowy feminizm broniący wszystkich praw kobiet? Także prawa do bycia pełnoetatową mamą?
Małgorzata Tadrzak-Mazurek
Zdjęcie ilustracyjne/Pixabay.com
Zdjęcie ilustracyjne/Pixabay.com