A jednak z jakiegoś powodu ten scenariusz nie działa. Trzy tygodnie minęły, pokazaliśmy, że potrafimy, że dajemy radę, a teraz w nagrodę musimy pokazać, że potrafimy jeszcze więcej i jeszcze bardziej damy radę. Innej opcji nie przewidziano.
Po pierwszym szoku i chaosie, po kolejnym tygodniu uspokojenia i wejścia w prowizorycznie ustalone tory, doszliśmy do momentu, gdy ogarnęło nas zniechęcenie. Nawet najbardziej ambitne i zorganizowane koleżanki, wielodzietne matki wymagającego drobiazgu ludzkiego, zawsze tryskające pomysłami i emanujące stoickim spokojem – nawet one przyznają, że mają już dość. Rozmawiamy sobie czasem przez telefon, choć trudno co kilka dni pytać „i co tam u was”, skoro wiadomo, że nic się nie zmienia, może tylko nastroje nieco gorsze.
Trochę zaczynamy eksperymentować. Ja wyciągam maszynkę do włosów i znęcam się nad głowami Bogu ducha winnych synów. Przecież jeśli skończy się to jakąś katastrofą i tak nikt jej nie zobaczy, a przed następnym wyjściem pięć razy odrosną. Panna T. nauczyła się szydełkować, więc co i rusz podziwiamy jakiś nowy fragmencik sweterka. Panna Ł. codziennie zaskakuje nas nowym makijażem, nawet może zaprezentować go klasie w trakcie różnych lekcji online. Zaczynamy wymyślać, co by tu jeszcze dziwnego ugotować albo upiec, oczywiście bez drożdży, bo tych od dawna nie udało się kupić.
Nastolatki jednak przede wszystkim rozmyślają. Taki na przykład Kawaler S. przyczłapie rano na śniadanie, mniej więcej wyszykowany, i pyta zaczepnie:
- Ale po co właściwie wstawać, jeśli i tak wieczorem się położymy?
- Po co właściwie kupować jedzenie, skoro dzieciaki i tak wszystko zeżrą? - przedrzeźnia go Panna Ł.
Siedzą tak i snują rozważania o niepotrzebności wszystkiego, niczym Piżmowiec z Doliny Muminków, aż schodzą na temat różnic między dziećmi mniejszymi i tymi nieco większymi.
- Dzieci wcześniej się budzą - zauważa Kawaler S. - A jak się budzą, natychmiast wstają z łóżka. A ja sobie leżę i słucham tylko, jak wchodzą i wychodzą z mojego pokoju. Panna H. przychodzi po książeczkę, a ja leżę. Chłopczyk J. przychodzi po latarkę, a ja leżę. Panna H. biegnie obudzić Pannę Ł. i poprosić o kanapkę dla mamy, a ja leżę. Nic tylko leżę i rozmyślam, co ja właściwie robię na tym świecie. To już wolałbym iść do szkoły.
Trochę to przykre, bo tego rodzaju myślenie jest męczące, pożera energię potrzebną do działania, a na dodatek nie daje perspektywy szybkiego zakończenia. Jak powszechnie wiadomo, odkrywanie tego, co ma robić na tym świecie, zajmie naszemu kawalerowi jeszcze dobrych dziesięć lat. Przy takim problemie kwarantanna, to tylko mgnienie oka.
Oby.
Pani Łyżeczka
(Agnieszka Dubiel)
Zdjęcie ilustracyjne/Pixabay.com
Rodzicielstwo jest niezwykłą przygodą. Dla każdego z nas ma ono inny wymiar, ale w wielu kwestiach codzienność nas rodziców jest bardzo podobna. I właśnie taką swoją „codziennością”, subiektywnym spojrzeniem na różne aspekty „bycia mamą” w kąciku OKIEM MAMY dzieli się z nami jedna z nas - mama - Agnieszka Dubiel, znanna niektórym pod nickiem Pani Łyżeczka. (red.)