nordic walking 1814784 1280Agnieszka Dubiel 

- Wdech, wydech, wdech, wydech – komenderuje z zapałem młoda pani rehabilitantka. Sama siedzi przodem do wielkiego lustra, za nią, na drewnianych krzesełkach, kuracjusze po przejściach. Młodsi, starsi, różnie: wirus przecież nie wybiera.

Gimnastyka
- Wdech, wydech! Nabieramy powietrze nosem i powoli wypuszczamy uszami!
- Czym?! – śmieją się kuracjusze, na ile mogą.
- Ustami – reflektuje się pani rehabilitantka. – Chyba, że ktoś potrafi uszami, to bardzo proszę.
Wszyscy ćwiczą posłusznie.
- Teraz łapiemy się mocno za żebra – pada komenda innej pani, innego dnia. – Co się dzieje?
Jedna z kuracjuszek głośno chichocze, ale za żebra się nie trzyma.
- Bo ja mam tyle tłuszczu na bokach, że żeber nie umiem znaleźć!
- To proszę się tylko śmiać, to też jest ćwiczenie oddechowe!
- Teraz ja pokazuję, państwo na razie nie oddychają – poucza jeszcze inna, bojąc się, żebyśmy się nie przewentylowali. – To znaczy oddychać możecie, ale tak spokojnie – zauważa po chwili.

W wodzie
- Ja mam już dziewięćdziesiąt lat – oznajmia pani w stroju kąpielowym, gotowa wymachiwać nogami na wszystkie strony. – Całe życie na gospodarstwie pracowałam.
- Ano tak – potwierdza inna, niewiele młodsza – każdy ma swoje problemy.
Ale potem bez problemów ćwiczą z zapałem. A po wyjściu z wody intonują w szatni:
- Jesteśmy na wczasach w tych opolskich lasach… - niesie się po korytarzach.

Starsze panie wpadają w prawdziwy trans i tworzą spontanicznie zespół ludowy, racząc pół ośrodka śląskimi przyśpiewkami.

Te opolskie dziouchy wielkie paradnice
Kazały se poszyć czerwone spódnice
Siala la, siala la, siala la la la la
(…)
Czerwone spódnice, białe zapaśnice
(…)
Stoją jak maśnice, gryfnie wyglądają,
Ale chłopcom w tańcu po butach deptają

- Co to znaczy gryfnie? – pyta pani, która pochodzi ze środkowej Polski i dopiero uczy się lokalnej mowy.
- Gryfnie, czyli fajnie – odpowiada ta, która już trochę się nauczyła.
- Siala la, siala la, siala la la la la – niesie się daleko, aż za mur uzdrowiska. Starsze panie, owinięte białymi ręcznikami niczym zapaśnicami, postanowiły nie poddawać się smutkom ni chorobom i pokazać, że są od nich silniejsze.

W tężni
Tężnia solankowa znajduje się w dawnej piwnicy przypałacowej, która – jak wszystko wokół – została odremontowana i przystosowana na potrzeby uzdrowiska. Zwykle jest polecana wszystkim zestresowanym i pracującym umysłowo, obecnie dostępna tylko dla ozdrowieńców „pocovidowych”. W tężni pachnie solanką i panuje prawie cisza. Prawie, bo chlupie woda w akwarium i ptaszki śpiewają.

- Te ptaszki żywe? – pyta zaczepnie jeden z kuracjuszy.
- Żywe, żywe – potwierdza z uśmiecham rehabilitantka pokazując na głośniki.
- No, jak je nagrywali, to jeszcze były żywe – konstatuje kuracjusz.

Potem jednak zapada milczenie. Wszyscy owinięci kocykami, wyciągają się na leżaczkach. Przez jedyne okno piwnicy wpada trochę światła. Za nim widać tylko żelazną latarnię wśród nagich drzew, na tle zimowego jeszcze nieba. „Zupełnie jakby tak piwnica była wielką szafą, za którą rozciąga się zasypana śniegiem kraina Narni” – myślę sobie, zapadając w solankową drzemkę.

Uzdrowisko
I tak się toczy życie kuracjuszy. Spotykamy się na zajęciach, potem rozchodzimy. Każdy ma jeszcze swoje zabiegi i swoje własne zajęcia. Ale też każdy ma swoją historię.

- Pani, ja Covid nieźle przeszedłem, w domu przeleżałem, ale potem wdało się takie zapalenie płuc, że byłbym się przekręcił, naprawdę. Tutaj staram się stanąć na nogi. Ta komora hiperbaryczna dobra jest, cały organizm natlenia.

- Od sześciu tygodni nie byłam w domu, cały czas w szpitalach. Wróciłam na chwilę do klasztoru, to musiałam raz wyjść na miasto, jakieś ubrania tu do sanatorium sobie kupić. Chodziłam cały czas taka zgarbiona, w ogóle nie mogłam się wyprostować. Teraz zaczynam trochę odżywać.

- Ja chorowałam w domu, ale męża zabrali do szpitala i tam zmarł. Chora byłam ja, dzieci i wnuki, a tu śmierć i pogrzeb. Przywieźli mnie teraz, żebym trochę doszła do siebie po takim długim leżeniu. Smutno będzie do domu wracać, ale czuję się lepiej.

- Mnie tylko plecy bolały, żadnych innych objawów nie miałem. Żona chorowała ze mną, ale po dwóch miesiącach nie miała już żadnych przeciwciał.

- Od trzech miesięcy nie mogę sił odzyskać. Najmłodsza wśród was jestem, a chodzę najwolniej, nie nadążam nawet za paniami seniorkami.

Tak to już jest. Młodsi, starsi, wszyscy starają się otrząsnąć i iść dalej. Każdy chciałby znów chodzić żwawo i zapomnieć o chorobie. Jedni zaglądają do pani psycholog, inni do kaplicy, niektórzy tu i tam. Wszyscy chętnie schodzą do stołówki, gdzie pyszne swojskie jedzenie przywraca siły. Przyjechali też po to, aby wyciszyć się i zaczerpnąć świeżego powietrza. A czasem tylko ucieszyć się, że ktoś wysłuchał, dobrym słowem pocieszył. Skorzystać, że są ludzie, z którymi można porozmawiać, bo w domu nie ma do kogo mówić.

Czasem sanatorium to po prostu koło ratunkowe rzucone przez Opatrzność, żeby wyciągnąć nas z tego wzburzonego morza choroby. Warto się go uchwycić, by stanąć wreszcie na nogi.


Autorka jest mamą pięciorga dzieci, tłumaczką języka angielskiego. Prowadzi bloga panilyzeczka.manifo.com. Jest również współautorką książki ,,Gdy świat jest domem – blog Sosenki. Gdy dom jest światem – blog Pani Łyżeczki”, a także laureatką konkursów literackich.

Zdjęcie ilustracyjne: Pixabay.com