Zdarzenia trudne do wyparcia z pamięci, czyli „sprawianie” zwierzyny
Zdjęcie: Pexels.com

Zdarzenia trudne do wyparcia z pamięci, czyli „sprawianie” zwierzyny

Wiem… Nie brzmi to zbyt szczęśliwie, ale nie zaprzeczajmy faktom. Zanim kupicie rybę albo kurczaka w sklepie – ktoś musi z nich wpierw usunąć wnętrzności. Nie udawajmy, że to się nie dzieje. Jako Matka Polka, która już w życiu wiele widziała i doświadczyła, i tę czynność mam już za sobą. Wprawdzie chciałabym wyprzeć ją z pamięci, ale przy takiej rodzince jak nasza – nie da się.


Świnie, nutrie, kury i króliczki

Zadzwoniła do mnie moja rodzona siostra i z marszu podsyła mi temat na kolejny artykuł z cyklu „Matka Polka”.

- Siostra! Dobre to o grzybach było, a dlaczego nie napiszesz o patroszeniu kur i ryb? To byłby hit! Mówię ci! Napisz koniecznie. Ubaw po pachy.

Jak ja mogłabym Was takiej rozrywki pozbawić? Serca bym chyba nie miała.

Tak więc, zanim zamieszkałam na wsi – takiej prawdziwej, gdzie krowy muczą a w powietrzu unosi się zapach wiadomo czego, to jeszcze w czasach szkoły średniej mieszkałam w moim rodzinnym domu w małym miasteczku, w którym można było jeszcze hodować kury, świnie etc. Teraz to podobno zabronione.
 
Ciocia, trzy ulice od nas, hodowała z wujkiem nutrie, na które wszyscy pieszczotliwie mówili „boberki”. Mieszkałam więc na skraju miasteczka, za naszym ogrodem rozciągały się pola gospodarza z pobliskiej wsi, a moi rodzice hodowali świnie i kury.

Był kiedyś nawet epizod z królikami, ale tylko raz. Za bardzo to przeżywałam - zjadanie ich później. Czasy były ciężkie, więc odkąd pamiętam, świnie były zawsze, a na tyłach ogrodu wybieg dla kur. Wygodne to było, bo wiadomo świnie zjedzą wszystko, kurom też rzucało się to, co zostało na przykład z obierania warzyw i owoców – skórki od jabłek, skorupki od jajek, pokrzywy i ziarna załatwione przez mojego kuzyna – sołtysa jednej z pobliskich wsi. Generalnie tanim kosztem mieliśmy mięso, kiełbasy, szynki i jajka.


Zanim zwierzę trafi na niedzielny stół

Co do świń – tata zawsze ubijał je, kiedy byliśmy w szkole. Wielkie dzięki mu za to. Kury natomiast biła u nas mama. I tu również wielki podziw i szacunek – mamo – pod twoim adresem. Ja na pewno bym nie potrafiła a ona się nauczyła. Kiedyś nawet w akcie mojej desperacji powiedziała, że życzy mi, bym wyszła za mąż za prawdziwego rolnika i musiała ubijać kury, kaczki, gęsi i inne ptactwo. Na szczęście życzenie się nie spełniło, bo trauma i rozwód mogłyby być wysoce prawdopodobne.

Ale wracając do tematu. Pamiętam historie biegających po podwórku kur tuż po odcięciu głowy. Ale to był dopiero pierwszy krok. Później było skubanie, opalanie z tych „pypci” i najgorsze – patroszenie. Raz, niczego się nie spodziewając stanęłam przed zadaniem, którego bałam się całe życie – wypatroszyć kurę. Mama zabiła ją na niedzielny obiad i wtedy nadjechała moja kuzynka. Starsza ode mnie o ładnych parę lat. Rzuciła tylko: „Porywam mamę na krótką wycieczkę!” A mama rzuciła krótkie: „Sprawcie dziewczynki te kurę i wstawcie rosół na jutro. Jak wrócę – sprawdzę, czy zrobiłyście, o co prosiłam!”.


Traumatyczne patroszenie

Oczywiście nie zamierzałam nikogo ani niczego patroszyć. Moja siostra pękała ze śmiechu, bo ona akurat z nas obu lepiej nadawałaby się na chirurga. Rzuciła mi tylko: „Tym razem twoja kolej, ja skubałam i patroszyłam ostatnio!”. I z szyderczym uśmiechem poszła sprzątać dom. Wiedziała dobrze, że zrobię wszystko, obiecam jej, co tylko pragnie, żeby tylko zrobiła to za mnie.

Ona wolała przyglądać się żołądkom, sercom, pęcherzom i innym organom wewnętrznym zwierząt w ciszy i spokoju, niż sprzątać łazienki, ścierać kurze, czy myć podłogi, więc wiedziała, czym zagrać. Obiecałam jej wszystko, o co poprosiła. Byłam w stanie nawet meble przesuwać, pościele zmieniać, ziemniaki z ogródka wykopywać – byle nie dotykać wnętrzności tego ptaka. Zgodziła się! I wiele razy później też, aż wyprowadziłyśmy się z rodzinnego domu, a rodzice przestali hodować zwierzęta.


Żywy karp z dobrego źródła

Lata mijały, a ja szczęśliwie nie stanęłam więcej oko w oko z takim wyzwaniem. Jednak, jak to w życiu bywa - dopadło mnie z nienacka, kilka lat po ślubie. Teść zapytał, czy chcielibyśmy karpia na wigilię. Ma dobre źródło, więc może i dla nas przywieźć. Zgodziłam się, nie wiedząc nic o tym, że karp będzie żywy. Ostrożnie, w wiaderku z wodą, teść wiózł go najpierw ileś kilometrów jadąc chyba z 30 km/h, by przynieść mi go pod drzwi, z dumą czekając na pochwały. Karp wylądował tradycyjnie w wannie a ja zachodziłam w głowę, kto go pozbawi życia, a później wyjmie z niego to wszystko, co niejadalne.

Najpierw go utłukłam i aż zemdlałam z wrażenia, że jestem w stanie zabić żywą istotę. Później było najgorsze. Niby mały ten zwierz, ale jednak jakieś tam organy w sobie ma. Pęcherz pławny, jakiś układ pokarmowy, serce…


Zastanawianie się o odbiera apetyt

Oszczędzę Wam dalszych opisów, ale płakałam chyba ze dwie godziny z tych emocji. Serio. Nigdy więcej! Nie jestem jaroszem, kotlety chętnie zjadam, ale czasem, gdy za długo zastanawiam się, co się działo z tym smacznym kawałkiem, zanim trafił na mój talerz – apetyt mnie opuszcza.

Zatem, zanim zamówicie karpia na święta czy gęś na św. Marcina (bo u nas to „na Marcina gęsina”) – upewnijcie się, że są już „sprawione”. Eko mięso czasem oznacza, że bierzecie udział w całym procesie obróbki, że się tak wyrażę. No, chyba, że jesteście z zamiłowania chirurgiem weterynaryjnym – amatorem, to nie było tematu. Ja, mimo iż skończyłam fizykę medyczną – nie mam do tego predyspozycji.
Zatem gęsina na Marcina bez piór! Upewnijcie się, zanim zamówicie z eko - gospodarstwa.

Autorka z wykształcenia jest kulturoznawcą i fizykiem medycznym. Pracuje z małżeństwami, które pragną mieć dzieci jako instruktor Creighton Model System - głównego narzędzia NaPROTechnology®. Jest mamą pięciorga dzieci i pasjonatką podróżowania.
 
CZYTAJ TAKŻE:
 

Zdjęcia: Pixabay.com, Pexels.com
 
Fixed Bottom Toolbar