Z deszczu pod rynnę - czyli Matka Polka i kataklizmy
- wtkaczyk
- Kategoria: MATKA POLKA

dr Paulina Michalska
Wczoraj doszłam do wniosku, że mogę już iść na urlop, a najlepiej to od razu na emeryturę. Po dwóch miesiącach wakacji jestem wykończona. Owszem, wypoczęłam na wakacjach bez dzieci, ale ostatnie dni zwaliły się na mnie jakąś lawiną trudności. Jak u Hitchcocka. Najpierw tornado, a później już tylko gorzej.
Dziecko goni peleton
Wszystko zaczęło się od niewinnego deszczyku w niedzielę. Starszaki wracały z gór, my wybraliśmy się na wycieczkę rowerową z maluchami. Słońce grzało umiarkowanie. Wszyscy w dobrych humorach.
No, prawie wszyscy, ale to taki mało znaczący szczegół. Zawsze znajdzie się ktoś, kto goni peleton i co chwilę zatrzymuje się, rzucając rowerem i krzycząc „dalej nie jadę”. Przestałam już nawet zwracać na to uwagę. Po chwili podnosi rower, zaczyna iść, prowadząc go, a gdy już widzi, że peleton się oddalił, wsiada i zaczyna doganiać resztę.

Trzeba na taką wycieczkę zabierać różne motywatory w postaci owoców, pokrojonych marchewek albo ciasteczek czekoladowych. Wzięliśmy te ostatnie tym razem, bo coś podskórnie podpowiadało mi, że może być „grubo”. Dziesięć kilometrów zrobiliśmy w godzinę. Serio. Było chyba pięć przystanków. Na picie, siku, oglądanie starego grodziska, znowu picie, ciasteczka i tak w kółko. Drogę powrotną wybraliśmy już asfaltową (ku uciesze kierowców), żeby nikt nie rzucał rowerem.
Powódź zagraża dobytkowi
Po południu, gdy zjedliśmy już pyszny obiad (sam się nie zrobił, oczywiście, ale każdy zaangażował się na swój sposób), zaczęło padać. I tak padało, że kiedy starszaki wróciły do domu, to od razu musiały razem z nami wziąć się za ratowanie dobytku.
Nie opowiem wam, jak mamy zabezpieczony dom przed powodzią, ale to po ostatniej ulewie, gdy u sąsiadów straż pompowała wodę z garaży (nas wtedy nie było, może i dobrze), wszystkie nasze zbiorniki się już wypełniły i teraz woda zamiast spływać do kratki przed garażem i dalej do studzienek deszczowych, wybijała tymi kratkami, wlewając się do garażu.

Cztery osoby machały miotłami i próbowały zgarniać tę wodę na ulicę, a trzy pozostałe nosiły z tyłu ogrodu kostki brukowe i układały je przy drzwiach garażowych na kształt wałów powodziowych.
Kolacja stygła na stole. Wreszcie po godzinie, czy może dwóch, skończyliśmy. Garaż uratowany! Najmłodsza nie wierzyła, więc z płaczem usiadła przed garażem i powiedziała, że do rana będzie pilnować. Wybiliśmy jej to z głowy. Przemoczeni usiedliśmy do stołu. Jakoś nikt już nie miał ochoty na kolację.
Naprawa bramy z kasy w świnkach
Kolejnego dnia pierwszą sprawą na liście najpilniejszych potrzeb była pompa. Słowo się rzekło – pompa w domu. Możemy spać spokojnie. Ale… Jak to zwykle bywa, nie może być za spokojnie. Bo oto młodsi zepsuli napęd do bramy. Chata jak po przejściu tornado – pranie wszędzie, bo starszaki postanowiły zrobić pranie powyjazdowe od razu, po śniadaniu nieposprzątane, a najmłodsi zawinęli się do sąsiadów.
Ja w ferworze przygotowań do wieczornego spotkania i nadrabiania zaległości z pracy, a chaos z każdą minutą się pogłębiał. Wyszłam, żeby zawołać maluchy i wtedy odkryłam awarię bramy. No i mi się przelało. Nawrzeszczałam na nich, że za naprawę zapłacą z własnych, ciężko odkładanych pieniędzy, bo inaczej nie odczują wagi odpowiedzialności. Serio. Zagotowałam się.

Zadzwoniłam po fachowców. Obiecali być następnego dnia z rana. Zastanawiałam się, czy wystarczy im kasy w świnkach.
Co jeszcze może się wydarzyć
Kolejnym ekscytującym doznaniem tego dnia były przychodzące wiadomości od koleżanek, że jednak nie dotrą na spotkanie. Gość ważny, z daleka, catering ogarnięty, piękna sala zarezerwowana, a one piszą, że ich nie będzie. Jednej nawet (w fali gniewu na bramę) napisałam dość niemiłą odpowiedź. Później ją za to przepraszałam. A to był dopiero poniedziałek. Co to będzie do końca tygodnia?
W sobotę mąż wyjeżdża na tydzień służbowo i to baaardzo daleko. Wraca na dwa dni i wyjeżdża na kolejną „misję zagraniczną”. Oby tylko nie padało i żeby brama się znowu nie zepsuła. Wolę nie myśleć, co jeszcze może się wydarzyć, bo się załamię. Kiedyś, gdy mój mąż wyjeżdżał służbowo, ja lądowałam z którymś dzieckiem na chirurgii z rozciętą głową, ręką albo nogą. Nawet zdarzały się dzieciom refleksje „Tata już dwa dni w delegacji a ty jeszcze nie byłaś na SOR-ze z żadnym z nas”. Trzymajcie za mnie kciuki, żebym dotrwała w jednym kawałku do połowy września. A przecież rok szkolny za pasem.
Autorka z wykształcenia jest kulturoznawcą i fizykiem medycznym. Pracuje z małżeństwami, które pragną mieć dzieci jako instruktor Creighton Model System - głównego narzędzia NaPROTechnology®. Jest mamą pięciorga dzieci i pasjonatką podróżowania.
CZYTAJ TAKŻE:
Zdjęcia: Pixabay.com, Pexels.com