Zdrowie dzieci w długiej podróży
- Redakcja
- Kategoria: DOOKOŁA ŚWIATA Z DZIEĆMI
Agata Gramacka
podróżniczka
Jesienny czas rodzicom kojarzy się najczęściej z katarem, przeziębieniami lub zapaleniami górnych dróg oddechowych dzieci. Zmora sezonu - choroby - spędzają sen z powiek rodzicom, a pracującym zawodowo dodatkowo dokładają stresu związanego z organizacją czasu pracy, przy równoczesnej chęci zapewnienia dobrej opieki dziecku.
Nie da się ukryć, że temat ewentualnych chorób naszych dzieci (zresztą naszych też), był źródłem niepokoju przed wyjazdem w półroczną podróż. Mnożyły się pytania i wizje czarnych scenariuszy związanych z chorowaniem gdzieś daleko od cywilizacji czy (nie wiadomo co gorsze) gdzieś, gdzie wysoka cywilizacja poszła w parze w wysokością cen za usługi medyczne. Chcąc złagodzić nieco niepokój, zaopatrzyliśmy się przed wyjazdem w dwie rzeczy: ogromną apteczkę z podstawowymi lekami, m.in. antybiotykami na zapalenia dróg oddechowych i lekami na zatrucia pokarmowe; a także w ubezpieczenie medyczne obejmujące cały świat.
Któregoś razu, na przykład, trafiliśmy do rosyjskiej balnicy w małej wioseczce Bajkalsk nad jeziorem Bajkał. Budynek i sprzęt przypominał czasy naszego bardzo wczesnego dzieciństwa. Za to usługa medyczna okazała się zupełnie bezpłatna, gdyż gościna w ich mieście obejmuje też opiekę medyczną. Choć laryngolog lecząca ostre zapalenie ucha wewnętrznego i środkowego naszej ośmiolatki nie mówiła ani po angielsku, ani po polsku, a mój rosyjski jeszcze z podstawówki już pokrył się grubą warstwą kurzu, to (z małą pomocą Internetu) udało nam się dogadać, zdiagnozować i ostatecznie wyleczyć Igę. A było to bardzo ważne także dlatego, że kilka dni później mieliśmy zaplanowany lot samolotem. Tylko leczenie, kontrola i opinia laryngologa mogły nam dać zielone światło na realizację dalszych planów. Pikanterii dodawał fakt, że zaplanowany lot był w ostatnim dniu ważności wizy rosyjskiej.
Boliwia i Peru - to kolejne kraje, gdzie korzystaliśmy z usług medycznych. Tutaj bardzo pomocne okazało się ubezpieczenie, dzięki któremu byliśmy kierowani do prywatnych placówek. Standard był rożny, ale za każdym razem otrzymaliśmy w pełni profesjonalną pomoc. Najbardziej w pamięci zapadła nam jednak wizyta u lekarza w Boliwii w miasteczku położonym na wysokości 4000 m n.p.m. Co samo w sobie nie robiłoby większego problemu, gdyby nie fakt, że cały dzień spędziliśmy na wysokości około 5000 m n.p.m. Objawy choroby wysokościowej zaczęły pojawiać się u nas wszystkich. Ból głowy, problemy z żołądkiem i brak siły. U dzieci objawy były bardziej nasilone niż u nas, rodziców. Nie chcąc się niepokoić, postanowiliśmy skorzystać z konsultacji u lekarza. Tam gdzie byliśmy nie było zasięgu telefonii komórkowej, a co dopiero Internetu, wiec tubylcy zaprowadzili nas do miejscowego lekarza, który jak się okazało… właśnie pojechał do okolicznej wioski. Wieczór zatem spędziliśmy, pijąc mate (wspiera aklimatyzację) i leżąc z nogami do góry.
Rano lekarz już był. Jego boliwijski hiszpański okazał się jednak trudny do zrozumienia. Z pomocą pospieszył wówczas Gulio, podróżujący z nami Włoch, który tłumaczył z boliwijskiego hiszpańskiego na… włosko-hiszpański. W gabinecie lekarza główne miejsce zajmowała wielka butla z tlenem do aplikowania tym, którzy mają się szczególnie kiepsko na wysokości. Lekarz pooglądał, osłuchał, zmierzył ciśnienie, dał lekarstwo w razie czego i powiedział o naszych dzieciach (co zrozumieliśmy dzięki tłumaczeniu Gulio i wymownej mowie ciała); „silny jak lew" (Janek), „twardy jak skała" (Tomasz), „principessa" (Iga).
Dzieci już tego samego dnia doszły do siebie. Aklimatyzacja przebiega jednak u każdego inaczej i zawsze warto monitorować dostosowywanie się do rozrzedzonego powietrza. Na szczęście my i tym razem mogliśmy kontynuować naszą podróż bez konieczności zmiany planu i odwrotu na niziny. Co pozwoliło nam przemierzyć przepiękne Altiplano, Salar de Uyuni i zachwycić się bajecznymi andyjskimi krajobrazami.
Czy się nie baliśmy, że narażamy dzieci na niebezpieczeństwo? Owszem, nawet bardzo. Jednak przygoda ciągnęła w swoją stronę... i, jak się okazało, przez pół roku te dwa przypadki były najpoważniejszymi niedomaganiami zdrowotnymi podczas naszej wyprawy. Co więcej, podróż nas zahartowała, a nauka, jaką z niej wyciągamy, dotycząca dobrego samopoczucie związana jest z trzema elementami: aktywność fizyczna, świeże powietrze, wystarczająco długi sen. Choć nam, dorosłym dodałabym jeszcze coś o braku stresu, ale to już zupełnie inna para kaloszy.
Autorka jest podróżniczką, mamą trojga dzieci; razem z mężem Maciejem i dziećmi – Tomkiem, Igą i Jankiem (w wieku od 6 do 10 lat) - odbyła półroczną podróż dookoła świata, z której wrócili w marcu 2019 r.


