Wspomnienie z podróży do Zhangjiajie

Agata Gramacka marzec 1mAgata Gramacka 

Chiński sposób na góry i uliczne życie towarzyskie i o tym, jak długotrwała „polityka jednego dziecka" wpłynęła na postrzeganie naszej pięcioosobowej rodziny w chińskiej przestrzeni publicznej

Zhangjiajie – aby dobrze wymówić to słowo trzeba tam być i usłyszeć je tysiąc razy z głośników i megafonów przekrzykujących się nawzajem przewodników. Każdy z nich swojej grupce podopiecznych opowiada z krzykliwą, chińską manierą o Parku Narodowym Wulingyuan, potocznie zwanym od nazwy największego miasta w okolicy – właśnie Zhangjiajie.

Wybraliśmy pobyt w górach w Chinach. Zdawało się, że to będzie dobra alternatywa dla przeludnionych miast. Góry, piękne widoki, spokój i cisza szlaków wśród natury. Tak sobie wyobrażaliśmy najbliższe dwa tygodnie, gdy pociąg wiozący nas na miejsce przecinał kolejne niesamowite skały, wodospady i krajobrazy.

Już samo dostanie się do Zhangjiajie było przygodą! Najpierw kilkunastogodzinna jazda pociągiem sypialnym z Xi'an do Changshy. Potem kolejne kilka godzin „podmiejskim" pociągiem, gdzie prawdziwie poznaliśmy, co oznacza podróż lokalnymi środkami transportu. Wystarczy powiedzieć, że na końcu podróży konduktor wielką szczotą zmiatał tony śmieci z podłogi, wraz z klejącymi się do niej resztkami jedzenia, pomieszanymi z niedopałkami papierosów i wszystkim innym, co podróżni bezceremonialnie wyrzucali lub spluwali na podłogę.

Na dworcu czekał na nas umówiony właściciel – na oko dwudziestoparolatek – obiektu – w którym mieliśmy przez najbliższy czas przebywać. Płynność jego wypowiedzi w po angielsku w języku mówionym, nie pokrywała się z płynnością na bookingu... Znał kilka słów, wystarczająco jednak, żeby nas poinformować o długości i jakości czekającej nas drogi. „Very bad road, 2 hours, very bad road"– powtarzał kilka razy, odpowiednio kształtując nasze oczekiwania co do komfortu dalszej jazdy.

Wymęczeni dotychczasową podróżą praktycznie od razu zasnęliśmy, a w półśnie mijane place budowy, niedokończone wiadukty, po których jechaliśmy, wydały się tylko senną marą. Zdaliśmy się całkowicie na młodego kierowcę, bo dobrze mu patrzyło z oczu.

Na miejscu z naszym gospodarzem dogadywaliśmy się wyśmienicie – korzystał z tłumacza w telefonie. Zwierzył się, że nieustająco ma plan nauczyć się angielskiego ze względu na swoich zagranicznych gości, ale nie idzie mu najlepiej, także woli korzystać z tłumacza. Za to wyśmienicie wychodzą mu dokonania kulinarne – specjalnie dla Europejczyków nauczył się piec bułeczki! Chińczycy nie zwykli jeść pieczywa, więc te bułki były dla nas wielkim rarytasem!

A co zwykli robić Chińczycy?
Zwykli robić hałas, bo są bardzo głośni.
Tembr głosu mają inny, dla nas wydaje się on po prostu zbyt głośny. Prawdziwe zaskoczenie, zakrawające o rozżalenie spotkało nas jednak, gdy wyruszyliśmy „na szlak".

Agata Gramacka marzec 2mGłówny system zwiedzania gór Zhangjiajie to grupy turystów, przemieszczające się w około pięćdziesięciu osobowych zbiorowiskach, z przewodnikiem uzbrojonym w szczekaczkę. Koniec słyszalności jednej szczekaczki zlewa się z początkiem kolejnej. Gdzieniegdzie na odgłosy megafonów nakładają się nawoływania sklepikarzy lub zaganiaczy do atrakcji, typu zdjęcie w regionalnych strojach.

Na szczęście grupy z przewodnikiem nie chodzą na bardziej wymagające szlaki, prowadzące w głąb kanionów. Ponad pięćset metrów schodami w dół – a potem te schody także trzeba pokonać do góry (jedynie w kilku miejscach są windy lub wyciągi). Dzięki temu można podziwiać ostańce skalne z innej perspektywy. Tam, na dole parku znajdowaliśmy namiastkę górskiego spokoju, którego tutaj się spodziewaliśmy.

Park Narodowy Wulingyuan to góry z milionami sterczących z dna doliny ostańców skalnych. Przy mglistej pogodzie wydają się one pływać wśród chmur – i to właśnie te widoki były inspiracją dla scenografii Avatara, jako pierwowzór krainy Pandora. Swoją drogą, to właśnie Avatar przyniósł tym górom ogromną popularność.

Chińczycy zwykli spędzać czas razem, przy otwartych drzwiach, nawet, gdy jest zimno.
W Zhangjiajie byliśmy późną jesienią. Zaczynały się bardzo chłodne dni z towarzyszącą im jesienną słotą. W Polsce w tym czasie włączamy już ogrzewania i najchętniej nie wychylamy nosa poza ciepłe cztery ściany. Tutaj jest inaczej. Życie towarzyskie toczy się głównie na zewnątrz. Wynika to z tego, że domostwa nie są duże. Gości zatem przyjmuje się na zewnątrz, względnie w holu, przy stoliku nakrytym kocem. Zasiadając przy takim stoliku, warto wsunąć nogi pod koc – ciepła dodaje piecyk gazowy, dobrze ukryty pod stołem. W ten sposób spędzają długie godziny rozmawiając, grając w karty, czy – nomen omen – w chińczyka.

Zwykli... nie mieć więcej niż jedno dziecko w rodzinie
- San – to słowo słyszeliśmy w Chinach bardzo często, towarzyszył mu gest wskazywania trzech palców i niedowierzanie w oczach, gdy Chińczycy spotykali nas z trójką dzieci.
Nietrudno się było domyślić, że san oznacza trzy. Natomiast niedowierzanie w oczach kryło w sobie znacznie więcej niż tylko niecodzienne spotkanie z młodymi ludźmi innej rasy.
Z biegiem dni i kolejnego wytykania palcami, fotografowania naszych dzieci i nas jako „odmieńców", dowiadywaliśmy się coraz lepiej, dlaczego budzimy niedowierzanie, zachwyt, a niekiedy zdegustowanie i odrazę.

Od 1977 do 2015 roku w Chinach panowała tak zwana „polityka jednego dziecka". Rząd, chcąc powstrzymać ogromny wzrost demograficzny wprowadził prawo, zabraniające mieć więcej niż jednego potomka. Były wprawdzie wyjątki i prawo było modyfikowane przez lata, jednak prawie 40 lat tak drastycznego prowadzenia kontroli narodzin prowadził do wielu wynaturzeń i wypaczeń.

Chińczycy woleli mieć potomka płci męskiej, który gwarantował przedłużenie rodu, co doprowadziło do obecnie nieproporcjonalnego podziału społeczeństwa. Na 100 kobiet przypada 120 mężczyzn. Prowadzi to do kolejnych konsekwencji: ruchów społecznych, na przykład emigracji mężczyzn w poszukiwaniu partnerek czy ruchów feministycznych prowadzących do uniezależniania się kobiet, czego przykładem jest będąca singielką prezydent Tajwanu – z jednej strony budzącą podziw i respekt, a z drugiej strony niezadowolenie tradycjonalistycznej części społeczeństwa.

Historia tego nierównego podziału płci w Chinach kryje w sobie bardzo mroczne aspekty, takie jak aborcje w późnym okresie ciąży, gdy miała przyjść na świat dziewczynka a nie chłopiec. Problem boleśnie też dotykał rodzin, które spodziewały się kolejnego dziecka: znane są przykłady ingerencji tajnych funkcjonariuszy, dokonujących aborcji na siłę. Włos się jeży na myśl o tragediach rodzinnych tamtych czasów...

Obecnie polityka została poluzowana. Nie bez powodu. Społeczeństwo chińskie zaczęło się starzeć. Młodych ludzi jest tak mało w stosunku do części społeczeństwa w podeszłym wieku, że powstał model tzw. 4+2+1. Oznacza to, że jedno dziecko będzie musiało utrzymywać (zarobić na świadczenia) dla dwójki rodziców i czwórki dziadków.

Zniesienie zakazu posiadania więcej niż jednego dziecka nie zdało się na wiele. Rodziny chińskie wiedzą jak drogie w ich kraju jest wychowanie dziecka, tak aby zagwarantować mu godny start w wymagającym społeczeństwie. Nie decydują się na kolejne, bo ich na to nie stać. Problem zatem pogłębia się bardziej.

Nie dziwią nas już kolejni mijani przechodnie ze stwierdzeniami „san". W ich oczach uchodzimy za wariatów albo ogromnych bogaczy – skoro „stać" nas na trójkę dzieci.
Nasz gospodarz jest bardzo przyjazny. Pyta, co lubimy jeść, bo przygotowuje dla nas posiłki. Pokazuje, jak należy spożywać ich tradycyjne potrawy. Nie jest jednak zbyt wylewny, gdy chodzi o swoją rodzinę. Jego żona jest w zaawansowanej ciąży. Po domu nie kręci się żadne dziecko, z czego wnioskujemy, że to będzie ich pierworodne. Gospodarz planuje po porodzie na jakiś czas zamknąć hostelik – nie wie, czy będzie w stanie prowadzić go dalej z małym dzieckiem w domu.

Po zakończeniu pobytu w Zhangjiajie mieliśmy jechać, telepiąc się do stacji kolejowej lokalnymi autobusami. Gospodarz jednak zaproponował, że podwiezie nas, bo i tak jedzie do miasta – tego oddalonego o 2 godz. remontowanej drogi.

Pakujemy się zatem znów do busika. Młody gospodarz wciska jeszcze między nas miskę, koce i tetrowe zawiniątka.

- Żona rodzi, jadę ich odebrać ze szpitala! – tłumaczy.

Po drodze nie był zbyt rozmowny. Zatopiony w myślach, nie chciał się dzielić tym, co kołatało mu się po głowie. Na dworcu kolejowym pożegnał nas serdecznie, ale w jego oczach widać było strach przed nieznanym.

Mamy jednak nadzieję, że patrząc na naszą rodzinę nabrał więcej ufności, a nasza wesoła i pozytywna gromadka dodała mu otuchy na długie lata rodzicielstwa, jakie go czekają!

Dla nas rodzina, dzieci, to największa i najważniejsza przygoda życia.
I żadna polityka ani pro, ani anty tego nie zmieni.


Autorka jest mamą trojga dzieci, podróżniczką, propagatorką rodzinnej aktywności outdoorowej. Razem z mężem Maciejem i dziećmi – Tomkiem, Igą i Jankiem – podróżuje w bliższe i dalsze zakątki świata, poszukując wartościowego spędzania czasu. Rodzina odbyła między innymi półroczną podróż dookoła świata, z której wrócili w marcu 2019 r. Jej podróże i rodzinne aktywności warto śledzić na blogowym Fan Page'u Family on Board.

Zdjęcia: Agata Gramacka/Family on board

Fixed Bottom Toolbar